środa, 6 marca 2013

Torres - Torres (2013) [longshort]

Folkowa intymność już dawno nie miała się tak dobrze.


Debiut Mackenzie Scott to, najogólniej rzecz ujmując, utrzymany w minimalistycznej konwencji muzyczny strumień świadomości. 22-letnia (sic!) dziewczyna w dojrzały sposób zwierza się bowiem ze swoich przeżyć, traum, nadziei i lęków, a wyróżnikiem tego monologu jest wyrazisty, pełen magnetycznej rozpaczy wokal, którego horyzont z jednej strony wyznaczają poczynania Florence Welch, a z drugiej – Charlyn Marie Marshall (Cat Power). Czy jest to już liga PJ Harvey jak chciałby Jayson Greene? Raczej nie. Zróżnicowany margines inspiracji (po samą Joannę Newsom) łatwo tu jednak wychwycić.

Urozmaicona jest także struktura piosenek. W konsekwentnie uprawiany minimalizm (akustyczne brzmienie i ślizgający się po interwałach wokal) tylnymi drzwiami, często niezauważalnie, próbują się wdzierać najróżniejsze przeszkadzajki, zabawy dynamiką i zmiany rytmu. Istotną rolę odgrywa też gitara, oferująca pozbawione namolności akordy i tremola oraz żonglerkę agogiką i głośnością. Oprócz tego kapitalnie prowadzi melodię, o czym można się przekonać odpalając choćby Jealousy and I. Pierwszy utwór (Mother Earth, Father God) zaczyna się zaś niemal identycznie jak West Berlin, legendarnej grupy Camel, jednak już po chwili Scott idzie całkowicie pod prąd, uruchamiając wspomnienia i otwierając przed słuchaczem swój kameralny indie-rockowy światek.

Napięcie w utworach jest rozłożone dość równomiernie. W tak poukładanym uniwersum ciekawie wypada więc chwytliwa kulminacja z Moon & Back, który to kawałek, najwyraźniej na całym albumie bazuje na strukturze zwrotka-refren. Drugą ciekawostką jest When Winter’s Over - motyw przewodni przywołuje tutaj abstrakcyjne skojarzenie hipotetycznego, anielsko-akustycznego brzmienia My Bloody Valentine. Prawdziwym studium dyskrecji jest zaś Chains, gdzie jedynym słyszalnym elementem jest wokal i rytmiczne, kumulujące się z czasem postukiwanie basu, podkreślające najbardziej oklepane metrum świata. Najpopularniejsze (raczej niesłusznie) Honey uderza emocjami w wyśpiewywanym ,,What You’ve Done To Me” (gdzieś na wysokości 3:46), a ckliwe zakończenie płyty to zasługa Come to Terms i Waterfall. Quasi-refren tego pierwszego zachwyca melodyjnością i wyczuciem akcentów, natomiast closer to hipnotyczna, sześciominutowa ballada, przy której co wrażliwsi uronią może nawet kilka łez. Akustyczne przygrywki doskonale ubarwiają tu bowiem drżący, bliski łkania (a może już łkający?) wokal.

Już dawno nikt tak sugestywnie nie przefiltrował muzycznego światka przez pryzmat folk-rockowo-popowych okularów. Chapeau bas!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz