niedziela, 21 kwietnia 2013

Acid house w dobie Web 2.0



W czasach gatunkowego eklektyzmu i przesytu warto poddać się czasem nostalgicznej wolcie, ukierunkowanej w stronę przewidywalnych muzycznie, spontanicznych form.

Nowe odnogi ukonstytuowanych gatunków wyłaniają się dziś z godną podziwu regularnością. Nie możemy też narzekać na deficyt oryginalnych, a jednocześnie wpływowych projektów (przytoczenie The Avalanches czy Animal Collective zamyka dyskusję). Przede wszystkim - choć mi akurat bardzo to odpowiada - żyjemy dziś jednak w czasach plądrofonii, kolażu, czasach, w których czyjaś oryginalność bazuje często na umiejętnie przetworzonym materiale zastanym (sample, mash-upy etc.). Wspomnianą problematykę wyeksploatowali wyczerpująco Jean Baudrillard i Simon Reynolds. Pierwszy z nich w Spisku sztuki, gdzie zwracał uwagę, że współczesne dzieła (nie tylko muzyczne) bazują w zdecydowanej większości na okruchach przeszłości pretendujących do niezależności. Drugi, w Retromanii, łyżce dziegciu dla entuzjastów rzekomej nowej ery, opartej tak naprawdę na fascynacji trendami z konkretnych dekad. Oczywiście ten swoisty fatalizm jest trochę przesadzony; obok wielu technologicznych ułatwień (praca na "czystym dźwięku" dla każdego), demokratyzacji procesu tworzenia (pro tools, cubase) i odbioru (youtube, spotify) i oderwania się od dyktatu mediów tradycyjnych, jakie artystom przyniósł dwudziesty pierwszy wiek, nawet najbardziej revivalowe dla muzyki lata 2000-2009, jeśli na samych revivalach z tego okresu by się skupić, niosły wraz z retrospektywami potężną dawkę frajdy (The Strokes, Franz Ferdinand i dziesiątki, jeśli nie setki innych, no c'mon). W muzyce dzieje się dziś tak wiele, zapewne więcej niż kiedykolwiek, że uogólniające traktowanie jej wyłącznie w kategoriach tworu estetycznie uwikłanego w przeszłość nie wydaje mi się właściwym podejściem; zresztą nawet przy zapożyczeniach samym umiejętnym zastosowaniem szumu można z danej ścieżki uczynić nowy, kreatywny i, co najważniejsze, autoteliczny byt.

Przejdźmy więc na chwilę od bieżącego eklektyzmu ku niegdysiejszemu gatunkowemu puryzmowi. Szczególnie interesuje mnie tu zanikający popyt na disco, antycypujący nadejście lat osiemdziesiątych. Najefektowniejszym tego przejawem była Noc zniszczenia disco, czyli publiczne spalenie stu tysięcy płyt w lipcu 1979 roku na stadionie w Chicago. Dzisiejsi wykonawcy tak radykalnymi następstwami wypuszczania szmiry martwić się nie muszą - w dobie spotify grozi im, w najgorszym wypadku, przeskoczenie na playliście. Wyobraźcie sobie współczesnego kolekcjonera, niszczącego w imię idei zbieraną latami płytotekę, zwłaszcza jeśli zdjęcie tejże zdobi jego profil na portalu społecznościowym. Ja nie potrafię, wróćmy więc do przeszłości.

Remedium
Odpowiedzią na kłopoty muzyki tanecznej stał się house. Wyewoluował z amerykańskich klubów Warehouse (Chicago) i Paradise Garage (Nowy Jork) z naciskiem na ten pierwszy, będący zresztą w kręgu podejrzeń o genezę nazwy gatunku. Za konsoletą brylował tam Frankie Knuckles (Your Love daje niezły obraz jego twórczości), urozmaicając disco-funkowe brzmienia własnymi interpretacjami, w wyniku czego bezpośrednio zainspirował późniejszą acid house’ową lawinę. Nowojorskim vis-a-vis Knucklesa był zaś  Larry Levan, a linię demarkacyjną pomiędzy dj-ami można postawić, akcentując nieco delikatniejszy margines inspiracji drugiego z nich. Levan kilkukrotnie otrzymywał propozycje przeniesienia się do Chicago, ale, jak głosi plotka, nie zrobił tego z… lenistwa.

Kolejna ewolucja wiązała się z zastąpieniem anachronicznej w tym przypadku, żywej perkusji, automatem perkusyjnym, co nadało uniwersalnemu metrum 4/4 syntetycznego, zdehumanizowanego charakteru. Ta zmiana to zasługa Jessie’go Saundersa i Farleya ‘Jackmastera’ Funka. Ich ,,wynalazek” dopieścił jeszcze Marshall Jefferson, ornamentalizując house’owe już brzmienie klawiszowymi wstawkami (implementacja skrzypiec i innego nietanecznego instrumentarium również była wskazana). Gdy dodamy do tego chwytliwe linie wokalne, zsynchronizowane z tempem oscylującym w obrębie 120-130 bpm-ów, łopatologiczną analizę struktury house’owej piosenki możemy uznać za gotową.

Acid House - Nowy wymiar psychodelii
Niedługo potem machina ruszyła, a grupa Phuture skleciła w 1986 roku Acid Trax, repetytywnego potworka, który rok później zaistniał w powszechnej świadomości jako pierwszy oficjalny acid house’owy kawałek (na żywo grywany przez Rona Hardy’ego). Zważywszy na psychodeliczne dokonania Charanjita Singha z 1982 roku, nie jest to do końca prawda, ale nie czuję się na tyle kompetentny, by rozgryzać jego, zakorzenione w kulturze wschodu motywacje. Za rekomendację wystarczy fakt, że mantryczne Synthesizing: Ten Ragas to a Disco Beat acidowością brzmienia przebija dobre 90% zachodnich produkcji, a przecież chronologicznie mogłoby być ich pradziadkiem. Wróćmy jednak do Stanów. Grzechem byłoby nie wspomnieć o pierwszym kwaśnym brzmieniu wydanym na winylu, czyli 10-minutowym I’ve lost control autorstwa Sleezy D oraz o We Call It Acieed D-Moba - specyficznej, acidowej mutacji, która przyjęła się jako tytułowy acieeed, zdobywając rzesze zwolenników.

Co jednak stanowiło esencję wszystkich tych muzycznych aberracji? Ekstatyczne brzmienie wiązało się z użyciem Rolanda TB-303, analogowego syntezatora, pochodzącego z początku lat osiemdziesiątych, który samą modulacją dźwięku doprowadzał młodzież wychowaną na disco i funku do transcendentnych stanów świadomości. Projektantem urządzenia był Japończyk - Tadao Kikumoto, i, mimo że 303 pierwotnie miała stanowić basową zabawkę dla gitarzystów, chicagowcy szybko (choć przypadkowo) odkryli jej prawdziwe, hipnotyzujące przeznaczenie i ukryty potencjał.

Specyfikę narkotycznej gałęzi house’u doskonale uchwycili Simon Reynolds (człowiek-orkiestra) i Paul Oldfield w kooperacyjnym eseju Acid Over z 1990 roku. Przytoczony wycinek puentuje w zasadzie cały mój powyższy spam : ,,Jeszcze nigdy czarna muzyka nie była tak wyalienowana ze swoich tradycyjnych cech (płynność, groove, ciepło), nigdy nie była tak blisko zimnej, mechanicznej, zupełnie białej, funkowej ‘perwersji’ stosowanej przez pionierów z wczesnych lat osiemdziesiątych, takich jak D.A.F. i Cabaret Voltaire.”

Europa da się lubić (przynajmniej przez chwilę)
Acid House przeniknął w końcu do Europy, ale nim rozwinął się w Anglii, tymczasową siedzibą okazała się Ibiza. Preferowali ją również sami wyspiarze (z tego samego powodu, dla którego dziś oblegają gdyńskiego open’era – ceny). Stylistyczną migrację na brytyjski rynek poprowadzili m.in. Danny Rampling i Nicky Holloway. Swoje trzy grosze wtrącił też Paul Oakenfold.

Na wyspach zaczęły powstawać kluby, z których najbardziej znanymi stały się Shoom i The Trip – w pierwszym z wymienionych nadano acid house’owi logo - słynny żółto-czarny uśmieszek, określany jako ,,Smiley” (tak naprawdę pierwsza wersja została zaprojektowana już w 1963 roku przez Harveya Balla, a jak wspomina Chris Sullivan - autor otrzymał w nagrodę zawrotne 45 dolarów).

Kulminacja gatunkowego boomu miała zaś miejsce w połowie 1988 roku, co zbiegło się oczywiście z gwałtowną reakcją nieprzychylnych mediów, które samej muzyce, jak i jej słuchaczom dokleiły łatkę naćpanych szaleńców. Swoją rolę odegrały zwłaszcza brytyjskie bulwarówki, ale jak to często bywa, nagonka przyniosła odwrotny do zamierzonego efekt, a na bazie acid house’owych imprez powstała dziedzicząca w pewnym stopniu jej stylistykę kultura rave oparta na szalonych balangach, zakrapianych narkotykami i alkoholem i zdegradowana dziś (przecież kiedyś z nurtem byli utożsamiani nawet, a może przede wszystkim, Happy Mondays!) do imprez w stylistyce Love Parade.

Rozkwitający rave szybko podbił rynek, spychając upadającego króla w absolutną niszę, mimo wysiłków artystów próbujących początkowo zachować umiar w gwałtownej zmianie trendów (vide świetne Psychic TV). Magiczne brzmienie TB-303 nie odeszło oczywiście do lamusa, ale w dobie coraz większej konwergencji i stylistycznych mutacji, zostało wchłonięte do wielu odmiennych estetycznie projektów - raczej w formie melizmatu niż dominanty. Czasem zdarzają się jednak retro-perełki, i szukając w rozmyślaniach Reynoldsa pozytywnej tym razem konkluzji, można mieć nadzieję, że jakiś wybitny artysta zogniskuje kiedyś karierę wokół purystycznie rozumianych acid house’owych wybryków, gdyż, jakby nie patrzeć, moje luźne rozważania dobrnęły właśnie do punktu wyjścia.

Retro-highlighty
Krótki staż acid house’u na topie sceny elektronicznej jest odwrotnie proporcjonalny do ilości godnych zapamiętania kawałków powstałych w obrębie nurtu. Z myślą o osobach, które nie miały z nim do tej pory do czynienia, zasygnalizuję tylko moją pięciopiosenkową listę faworytów. Istotnych pozycji nie sposób ogarnąć jednym, stosunkowo krótkim tekstem, więc miejcie na uwadze, że są to tylko moje subiektywne highlighty.

5.Tyree –Acid Over – Urzekająca korespondencja robociego wokalu z lawiną plumkań.
4.Humanoid – Stakker Humanoid – Repetytywny ocean modulacji z mantrycznym ,,wokalem”.
3.808 State – Pacific – Najbardziej melodyjny kawałek w zestawie, zanurzony w schizofrenicznym, ruchomym tle.
2.Charanjit Singh – Raga Bhairav
– Mój ulubiony fragment wspomnianego wyżej Synthesizing…Indyjska psychodelia a.d. 1982.
1.Bam Bam – Where’s Your Child – Idealny soundtrack w dobie dyktatury brukowców (tytuł wymyślił zapewne niechętny polskim mass mediom profeta). Dawka absurdu sącząca się od 1:05 naprawdę świdruje  recepcję (przynajmniej moją).

1 komentarz:

  1. Just love your article.I do invariably look over your web site for brand new articles.I am recently performing on associate app hulu and spotify
    thats going awing and special because of you

    OdpowiedzUsuń