W czasach gatunkowego eklektyzmu i przesytu
warto poddać się czasem nostalgicznej wolcie, ukierunkowanej w stronę przewidywalnych
muzycznie, spontanicznych form.
Nowe odnogi ukonstytuowanych gatunków
wyłaniają się dziś z godną podziwu regularnością. Nie możemy też narzekać na
deficyt oryginalnych, a jednocześnie wpływowych projektów (przytoczenie The Avalanches czy Animal Collective zamyka dyskusję). Przede wszystkim - choć mi akurat bardzo to odpowiada - żyjemy dziś jednak w czasach plądrofonii, kolażu, czasach, w których czyjaś oryginalność bazuje często na umiejętnie przetworzonym materiale zastanym (sample, mash-upy etc.). Wspomnianą problematykę wyeksploatowali wyczerpująco Jean Baudrillard i Simon Reynolds. Pierwszy z nich w Spisku sztuki, gdzie zwracał uwagę, że
współczesne dzieła (nie tylko muzyczne) bazują w zdecydowanej większości na
okruchach przeszłości pretendujących do
niezależności. Drugi, w Retromanii, łyżce dziegciu dla entuzjastów rzekomej nowej
ery, opartej tak naprawdę na fascynacji trendami z konkretnych dekad. Oczywiście ten swoisty fatalizm jest trochę przesadzony; obok wielu technologicznych ułatwień (praca na "czystym dźwięku" dla każdego), demokratyzacji procesu tworzenia (pro tools, cubase) i odbioru (youtube, spotify) i oderwania się od dyktatu mediów tradycyjnych, jakie artystom przyniósł dwudziesty pierwszy wiek, nawet najbardziej revivalowe dla muzyki lata 2000-2009, jeśli na samych revivalach z tego okresu by się skupić, niosły wraz z retrospektywami potężną dawkę frajdy (The Strokes, Franz Ferdinand i dziesiątki, jeśli nie setki innych, no c'mon). W muzyce dzieje się dziś tak wiele, zapewne więcej niż kiedykolwiek, że uogólniające traktowanie jej wyłącznie w kategoriach tworu estetycznie uwikłanego w przeszłość nie wydaje mi się właściwym podejściem; zresztą nawet przy zapożyczeniach samym umiejętnym zastosowaniem szumu można z danej ścieżki uczynić nowy, kreatywny i, co najważniejsze, autoteliczny byt.
Przejdźmy więc na chwilę od bieżącego eklektyzmu ku niegdysiejszemu gatunkowemu puryzmowi. Szczególnie interesuje mnie tu zanikający popyt na disco, antycypujący nadejście lat osiemdziesiątych. Najefektowniejszym
tego przejawem była Noc zniszczenia disco, czyli publiczne spalenie stu
tysięcy płyt w lipcu 1979 roku na stadionie w Chicago. Dzisiejsi wykonawcy tak
radykalnymi następstwami wypuszczania szmiry martwić się nie muszą - w dobie
spotify grozi im, w najgorszym wypadku, przeskoczenie na playliście. Wyobraźcie
sobie współczesnego kolekcjonera, niszczącego w imię idei zbieraną latami
płytotekę, zwłaszcza jeśli zdjęcie tejże zdobi jego profil na portalu
społecznościowym. Ja nie potrafię, wróćmy więc do przeszłości.
Remedium
Odpowiedzią na kłopoty muzyki tanecznej stał się house.
Wyewoluował z amerykańskich klubów Warehouse (Chicago) i Paradise Garage (Nowy
Jork) z naciskiem na ten pierwszy, będący zresztą w kręgu podejrzeń o genezę
nazwy gatunku. Za konsoletą brylował tam Frankie Knuckles (Your Love daje niezły obraz jego twórczości), urozmaicając disco-funkowe brzmienia
własnymi interpretacjami, w wyniku czego bezpośrednio zainspirował późniejszą acid
house’ową lawinę. Nowojorskim vis-a-vis Knucklesa był zaś Larry Levan, a linię demarkacyjną pomiędzy dj-ami można postawić, akcentując
nieco delikatniejszy margines inspiracji drugiego z nich.
Levan kilkukrotnie otrzymywał propozycje przeniesienia się do Chicago, ale, jak
głosi plotka, nie zrobił tego z… lenistwa.
Kolejna ewolucja wiązała się z zastąpieniem
anachronicznej w tym przypadku, żywej perkusji, automatem perkusyjnym, co
nadało uniwersalnemu metrum 4/4 syntetycznego, zdehumanizowanego charakteru. Ta
zmiana to zasługa Jessie’go Saundersa
i Farleya ‘Jackmastera’ Funka. Ich
,,wynalazek” dopieścił jeszcze Marshall Jefferson, ornamentalizując house’owe już brzmienie klawiszowymi wstawkami
(implementacja skrzypiec i innego nietanecznego instrumentarium również była
wskazana). Gdy dodamy do tego chwytliwe linie wokalne, zsynchronizowane z
tempem oscylującym w obrębie 120-130 bpm-ów, łopatologiczną analizę struktury
house’owej piosenki możemy uznać za gotową.
Acid
House - Nowy wymiar psychodelii
Niedługo potem machina ruszyła, a grupa Phuture skleciła w 1986 roku Acid Trax,
repetytywnego potworka, który rok później zaistniał w powszechnej świadomości jako
pierwszy oficjalny acid house’owy kawałek (na żywo grywany przez Rona Hardy’ego). Zważywszy na
psychodeliczne dokonania Charanjita Singha z 1982 roku, nie jest to do końca prawda, ale nie czuję się na tyle
kompetentny, by rozgryzać jego, zakorzenione w kulturze wschodu motywacje. Za
rekomendację wystarczy fakt, że mantryczne Synthesizing: Ten Ragas to a Disco Beat acidowością brzmienia przebija dobre 90% zachodnich produkcji, a przecież
chronologicznie mogłoby być ich pradziadkiem. Wróćmy jednak do Stanów. Grzechem
byłoby nie wspomnieć o pierwszym kwaśnym brzmieniu wydanym na winylu, czyli
10-minutowym I’ve lost control autorstwa Sleezy D oraz o We Call It Acieed
D-Moba - specyficznej, acidowej mutacji,
która przyjęła się jako tytułowy acieeed, zdobywając rzesze zwolenników.
Co jednak stanowiło esencję wszystkich tych muzycznych
aberracji? Ekstatyczne brzmienie wiązało się z użyciem Rolanda TB-303,
analogowego syntezatora, pochodzącego z początku lat osiemdziesiątych, który
samą modulacją dźwięku doprowadzał młodzież wychowaną na disco i funku do transcendentnych
stanów świadomości. Projektantem urządzenia był Japończyk - Tadao Kikumoto, i,
mimo że 303 pierwotnie miała stanowić basową zabawkę dla gitarzystów,
chicagowcy szybko (choć przypadkowo) odkryli jej prawdziwe, hipnotyzujące
przeznaczenie i ukryty potencjał.
Specyfikę narkotycznej gałęzi house’u doskonale
uchwycili Simon Reynolds (człowiek-orkiestra) i Paul Oldfield w kooperacyjnym
eseju Acid Over z 1990 roku. Przytoczony wycinek puentuje w zasadzie cały
mój powyższy spam : ,,Jeszcze nigdy czarna muzyka nie była tak wyalienowana ze
swoich tradycyjnych cech (płynność, groove, ciepło), nigdy nie była tak blisko
zimnej, mechanicznej, zupełnie białej, funkowej ‘perwersji’ stosowanej przez
pionierów z wczesnych lat osiemdziesiątych, takich jak D.A.F. i Cabaret
Voltaire.”
Europa
da się lubić (przynajmniej przez chwilę)
Acid House przeniknął w końcu do Europy, ale nim
rozwinął się w Anglii, tymczasową siedzibą okazała się Ibiza. Preferowali ją
również sami wyspiarze (z tego samego powodu, dla którego dziś oblegają
gdyńskiego open’era – ceny). Stylistyczną migrację na brytyjski rynek
poprowadzili m.in. Danny Rampling i Nicky Holloway. Swoje trzy grosze
wtrącił też Paul Oakenfold.
Na wyspach zaczęły powstawać kluby, z których
najbardziej znanymi stały się Shoom i The Trip – w pierwszym z wymienionych nadano
acid house’owi logo - słynny żółto-czarny uśmieszek, określany jako ,,Smiley” (tak
naprawdę pierwsza wersja została zaprojektowana już w 1963 roku przez Harveya
Balla, a jak wspomina Chris Sullivan - autor otrzymał w nagrodę zawrotne 45
dolarów).
Kulminacja gatunkowego boomu miała zaś miejsce w połowie 1988 roku, co zbiegło się oczywiście z gwałtowną reakcją nieprzychylnych mediów, które samej muzyce, jak i jej słuchaczom dokleiły łatkę naćpanych szaleńców. Swoją rolę odegrały zwłaszcza brytyjskie bulwarówki, ale jak to często bywa, nagonka przyniosła odwrotny do zamierzonego efekt, a na bazie acid house’owych imprez powstała dziedzicząca w pewnym stopniu jej stylistykę kultura rave oparta na szalonych balangach, zakrapianych narkotykami i alkoholem i zdegradowana dziś (przecież kiedyś z nurtem byli utożsamiani nawet, a może przede wszystkim, Happy Mondays!) do imprez w stylistyce Love Parade.
Kulminacja gatunkowego boomu miała zaś miejsce w połowie 1988 roku, co zbiegło się oczywiście z gwałtowną reakcją nieprzychylnych mediów, które samej muzyce, jak i jej słuchaczom dokleiły łatkę naćpanych szaleńców. Swoją rolę odegrały zwłaszcza brytyjskie bulwarówki, ale jak to często bywa, nagonka przyniosła odwrotny do zamierzonego efekt, a na bazie acid house’owych imprez powstała dziedzicząca w pewnym stopniu jej stylistykę kultura rave oparta na szalonych balangach, zakrapianych narkotykami i alkoholem i zdegradowana dziś (przecież kiedyś z nurtem byli utożsamiani nawet, a może przede wszystkim, Happy Mondays!) do imprez w stylistyce Love Parade.
Rozkwitający rave szybko podbił rynek, spychając upadającego
króla w absolutną niszę, mimo wysiłków artystów próbujących początkowo zachować
umiar w gwałtownej zmianie trendów (vide świetne Psychic TV). Magiczne
brzmienie TB-303 nie odeszło oczywiście do lamusa, ale w dobie coraz większej
konwergencji i stylistycznych mutacji, zostało wchłonięte do wielu odmiennych
estetycznie projektów - raczej w formie melizmatu niż dominanty. Czasem zdarzają
się jednak retro-perełki, i szukając w rozmyślaniach Reynoldsa pozytywnej tym
razem konkluzji, można mieć nadzieję, że jakiś wybitny artysta zogniskuje
kiedyś karierę wokół purystycznie rozumianych acid house’owych wybryków, gdyż, jakby nie patrzeć, moje
luźne rozważania dobrnęły właśnie do punktu wyjścia.
Retro-highlighty
Krótki staż acid house’u na topie sceny
elektronicznej jest odwrotnie proporcjonalny do ilości godnych zapamiętania
kawałków powstałych w obrębie nurtu. Z myślą o osobach, które nie miały z
nim do tej pory do czynienia, zasygnalizuję tylko moją pięciopiosenkową listę
faworytów. Istotnych pozycji nie sposób ogarnąć
jednym, stosunkowo krótkim tekstem, więc miejcie na uwadze, że są to tylko moje subiektywne highlighty.
5.Tyree –Acid Over – Urzekająca korespondencja robociego wokalu z lawiną plumkań.
4.Humanoid – Stakker Humanoid – Repetytywny ocean modulacji z mantrycznym ,,wokalem”.
3.808 State – Pacific – Najbardziej melodyjny kawałek w zestawie, zanurzony w schizofrenicznym, ruchomym tle.
2.Charanjit Singh – Raga Bhairav – Mój ulubiony fragment wspomnianego wyżej Synthesizing…Indyjska psychodelia a.d. 1982.
1.Bam Bam – Where’s Your Child – Idealny soundtrack w dobie dyktatury brukowców (tytuł wymyślił zapewne niechętny polskim mass mediom profeta). Dawka absurdu sącząca się od 1:05 naprawdę świdruje recepcję (przynajmniej moją).
4.Humanoid – Stakker Humanoid – Repetytywny ocean modulacji z mantrycznym ,,wokalem”.
3.808 State – Pacific – Najbardziej melodyjny kawałek w zestawie, zanurzony w schizofrenicznym, ruchomym tle.
2.Charanjit Singh – Raga Bhairav – Mój ulubiony fragment wspomnianego wyżej Synthesizing…Indyjska psychodelia a.d. 1982.
1.Bam Bam – Where’s Your Child – Idealny soundtrack w dobie dyktatury brukowców (tytuł wymyślił zapewne niechętny polskim mass mediom profeta). Dawka absurdu sącząca się od 1:05 naprawdę świdruje recepcję (przynajmniej moją).
Just love your article.I do invariably look over your web site for brand new articles.I am recently performing on associate app hulu and spotify
OdpowiedzUsuńthats going awing and special because of you