wtorek, 6 sierpnia 2013

Off Festival 2013, relacja - Dzień 1 (02.08)

Dolino Trzech Stawów, witaj ponownie.




Organizatorzy kolejny raz stanęli na wysokości zadania, serwując wyborny line-up za śmieszne pieniądze. Jedyne mankamenty, to lejący się z nieba żar (kilka symbolicznych kropli spadło tylko przed My Bloody Valentine trzeciego dnia festiwalu) i dość siermiężnie rozluźniające się kolejki w strefie gastronomicznej. Nie przeciągając, zapraszam na krótką relację z 44 koncertów, na które udało mi się dotrzeć.




Stara Rzeka - 5/10
Gdyby cień chmury znad ukrytego pola przemieścił się w okolicach 15.30 w rejon sceny eksperymentalnej, Jakubowi Ziołkowi zapewne udałoby się mnie zahipnotyzować. Niestety, mroczne drony przy pozamuzycznym akompaniamencie skwaru i wpadającego słońca wypadły dość groteskowo.

Uncle Acid and the Deadbeats - 6,5/10
Kevina Starrsa z ekipą również skrzywdzono godziną występu, a wisienką na pesymistycznym torcie jest fakt, że Blood Lust to jedna z moich ulubionych płyt a.d. 2011; w końcu mało kto w tak psychodeliczny sposób potrafi serwować kwaśne, metalowe riffy. Na szczęście przebojom (I'll Cut You Down czy tegoroczny Mt. Abraxas - wersja z koncertu mile widziana) niestraszne nawet światło dzienne i upały.

Mikal Cronin - 6/10
Wpadłem na trzy utwory, trafiając m.in. na Again and Again. Chwytliwe brzmienie zespołu adekwatnie odzwierciedlało klimat piosenek z najnowszej płyty (MCII), a sam koncert wreszcie jawił się jako optymalny godzinowo do przeznaczonego mu slotu.

Woods - 6/10
Tak brzmiałby pewnie Bob Dylan ukierunkowany w stronę popowej publiczności. Największe wrażenie zrobiło na mnie zróżnicowanie stylistyczne: od delikatnych melodii w stylu Pushing Onlys, po rozbudowane, zaszumione wręcz popisy. Żałuję tylko, że ominęło mnie przepiękne Bend Beyond, ale w zamian udałem się na...

Dope Body - 5/10
Wzorowy przykład niezbyt wyszukanego, acz przyzwoitego noise'owego łomotu w wykonaniu muzyków z ewidentnym scenicznym ADHD. Dla chcących stracić siły przed najciekawszymi występami - idealne, ja, w trosce o uszy ewakuowałem się po dwóch utworach.

The Soft Moon - 8,5/10
Pierwszy piątkowy koncert, z którego wychodziłem zachwycony. The Soft Moon i Zeros szczerze uwielbiam, ale w wersji koncertowej post-punkowy chłód z albumów został dodatkowo okraszony ogromną dawką szumu, swoją drogą świetnie skalibrowanego z wprawiającymi w trans wizualizacjami. Jeśli dodać do tego pojawiający się okazjonalnie niechlujny wokal, przypominający mi nieco Marka Burgessa z The Chameleons, mogę chyba stwierdzić, że z moich wszystkich post-punkowych przeżyć (a było ich sporo) w wersji live, to będzie jednym z najistotniejszych.

Cloud Nothings - ?/10 (jeden utwór)

Buke and Gase - 7,5/10
Największe zaskoczenie dnia. Na scenę eksperymentalną wybrałem się bez większych oczekiwań, a wychodziłem oczarowany. Żeńsko-męski duet kapitalnie się uzupełniał, a kompozycyjne łamańce i charakteryzujące się nieparzystym rytmem detale nadawały brzmieniu ogromnej przestronności. Wyobraźcie sobie tylko, że Houdini Crash czy Hiccup na żywo brzmią dwa razy lepiej.

Girls Against Boys - ?/10 (dwa utwory)

Zbigniew Wodecki + Mitch & Mitch - 6/10 (dwa utwory)
Rehabilitacja muzycznych dokonań Zbigniewa Wodeckiego jest oczywiście zjawiskiem niezwykle szlachetnym (w końcu jak długo ktoś z tak ciekawą płytą i genialnym głosem może być kojarzony z pszczółką Mają), ale trudno pozbyć mi się wrażenia, że mimo wszystko kreowanym przez organizatorów i media nieco na siłę i pod wpływem jakiejś nagłej, zbiorowej reakcji, po której rzeczy niszowe stają się modne (tak, spinam się, bo znam twórczość pana Zbigniewa od dawna;). Niemniej, zaznajomiony z konwencją (wykształcony muzyk i figlarni mitche), po dwóch utworach, a ściślej po bardzo ciepłym Rzuć to wszystko co złe (od 0:37) popędziłem na scenę trójki, co okazało się najlepszą z odważnych decyzji na tegorocznym festiwalu.

Nite Jewel and Peanut Butter Wolf - 9/10
Nokaut numer dwa. Dokonali na pozór niemożliwego, udowadniając, że muzyka Kraftwerk wcale nie musi być zdehumanizowana, a wręcz przeciwnie - stanowi doskonały budulec dla hipnotycznych pląsów. Taneczne interpretacje kawałków z legendarnego Computer World, że przytoczę tylko moje ulubione Computer Love (pozostaje czekać na nagranie z offa) i rewelacyjną wersję It's More Fun to Compute, nie pozwalały ustać w miejscu. Najlepszy koncert dnia!

The Pop Group - 5/10
Przyciągnięty legendą Y zameldowałem się ochoczo w okolicach sceny leśnej, ale niestety, czas nie był chyba zbyt łaskawy dla scenicznej formy Brytyjczyków. Stylistyka koncertu opierała się przede wszystkim na dość siermiężnym lawirowaniu pomiędzy spokojnymi i agresywnymi fragmentami, więc po kilku utworach postanowiłem sprawdzić, co słychać na scenie eksperymentalnej.

Guardian Alien - ?/10 (dwa utwory)
Zamiast oczekiwanej, psychodelicznej jazdy - lekki zawód. Widziałem jednak zbyt mało, żeby oceniać - być może trafiłem na jakiś niefortunny moment.

The Smashing Pumpkins - 3/10
Największe rozczarowanie całego festiwalu. Nowy skład zaprezentował się bardzo statycznie, a co gorsza, sam mózg grupy, Billy Corgan, był tak niewyraźny, jakby wyciągnięto go przed chwilą z reklamy rutinoscorbinu. Doszło nawet do tego, że w momencie gdy grali Tonight... ziewnąłem. Disarm i 1979 również nie porwały. Nie chcę się pastwić, więc zakończę optymistycznie dla tych, którzy na koncercie nie byli: Siamese Dream i Mellon Collie and the Infinite Sadness zdecydowanie lepiej brzmią na dobrym, domowym sprzęcie.

AlunaGeorge - ?/10 (dwa utwory)
Dotarłem na dwa ostatnie utwory i chyba bardziej szczęśliwie niż na White Noise i Your Drums, Your Love trafić już nie mogłem. Duet rozkręcił świetną imprezę, pożerając dwoma wykonami całokształt open'erowych wyczynów swoich kolegów z Disclosure.

Blondes - 8,5/10
Repetytywne arcydzieło. Amerykanie w niezwykle umiejętny sposób rozbudowywali szkielety kolejnych utworów, stawiając w tej sadystycznej zabawie warstwami na jak najdłuższą apoteozę zbliżającej się kulminacji, będącej zresztą jedynie złudnym widmem rozwiązania rosnącego napięcia. Wszyscy wokół mnie wydawaili się być w transie, a to chyba najlepsza możliwa rekomendacja.

Laurel Halo - 7,5/10 (trzy utwory)
Z bólem serca wyrwałem się na nią z końcówki Blondes. Zawzięty wyraz twarzy i niepokojąco rozpuszczone włosy spójnie współgrały z agresywną (zwłaszcza jak na elektronikę) warstwą muzyczną. Nie zidentyfikowałem żadnego z wykonywanych utworów, ale swoim ekstatycznym rozdrażnieniem szybko mnie kupiła, a zważywszy, że dotarłem tylko na kwadrans, jestem w pełni usatysfakcjonowany.

Shackleton - 8/10
Kolejny z gigantów repetytywnej elektroniki, tym razem tej z trybalnymi naleciałościami. Wykończona publika gromadnie pogrążyła się w hipnotycznym tańcu, a zadowolony Brytyjczyk przyozdabiał swoje utwory mnóstwem uzależniających ornamentów. Jako wielki fan Music for the Quiet Hour... miałem ogromną uciechę - zarówno z samego koncertu, jak i z wyławiania subtelnie przekształcanych i nakładanych na siebie plumknięć i stuków.

The Haxan Cloak odwołano.


TOP 5 dnia :
1.Nite Jewel and Peanut Butter Wolf
2.The Soft Moon i Blondes - ex aequo
4.Shackleton
5.Buke and Gase oraz kawałek Laurel Halo i AlunaGeorge - ex aequo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz