wtorek, 9 lipca 2013

Heineken Open'er Festival 2013, relacja - Dzień 4 (06.07)

Godne zakończenie, zachęcające do przyjazdu za rok.


Stendek - Całkiem ciekawy ambient/glitch z ładną oprawą wizualną. Mocne bity sprawiały, że gdy Maciej Wojcieszkiewicz odgrywał z wielkim zaangażowaniem swoje kompozycje - podłoga w alter space drżała. Namiastka tego, co w wersji live oferuje choćby Fennesz.

Everything Everything - Stereotypowy brytyjski indie band z wyróżnikiem w postaci wysokiego wokalu Jonathana Higgsa. Głównym wspomnieniem z tego występu będzie dla mnie specyficzny akcent frontmana, dzięki któremu wykrzykiwane w stronę publiczności: ,,thank you" brzmiało, nie inaczej, jak ,,fuck you!". O ,,Thank you, Poland!" już nawet nie wspomnę, bo jeszcze dopadną mnie jacyś nacjonaliści.

Miguel - Muzycznie lekkie rozczarowanie, natomiast pod kątem scenicznej werwy radził sobie doskonale, prezentując się momentami niczym nieco uboższy, młodszy brat Prince'a. Ukierunkowany pod publiczkę wizerunek znajdował ujście w śpiewaniu na leżąco i bieganiu po scenie, niebezpiecznie zbliżając się do legendarnego już skakania w, a raczej na publiczność. Większość koncertu spędziliśmy więc z kumplem na niecierpliwym wyczekiwaniu na to, czy artysta zdecyduje się zmasakrować czyjś kark - kilka razy jakby się szykował, ale ostatecznie do niczego nie doszło. Jeśli jednak skoczył, to dajcie znać w komentarzach. Po 40 minutach powędrowałem więc na...

Mount Kimbie - Przyzwoicie, choć miałem większe oczekiwania. Wyrazisty rytm spójnie uzupełniał się z plumkaniami w tle, a muzycy ubarwiali dodatkowo tę kooperację kilkoma warstwami delikatnych zakłóceń - często przecinanych hipnotycznym wokalem. Technicznie dużo lepiej od grających w piątek Disclosure.

Devendra Banhart - Świetny, bardzo intymny koncert, stanowiący męskie uzupełnienie tego, co zrobiła 5 lipca Rykarda Parasol. Czyściutki tembr głosu Banharta z równą gracją podróżował zarówno po folkowych rubieżach, jak i po kruchych bossa novach, a namiotowe audytorium podobnie jak ja wydawało się zaczarowane. Szkoda, że jak na razie ciężko znaleźć jakieś filmiki, mam nadzieję, że wkrótce się pojawią.

Jonny Greenwood - Rewelacja! To, jak z kamienną twarzą wygrywał na gitarze Reichowskie Electric Counterpoint, dokładając do kompozycji co raz to nowe warstwy, wbiło mnie po prostu w ziemię. Swoje zrobiła też otoczka, chłodny wiatr na policzkach, skromne oświetlenie i cisza wśród niezbyt licznej, za to wreszcie ogarniającej podniosłość chwili publiczności. Akustyczne arcydzieło rozpędzające się w nieskończoność, by gwałtownie ucichnąć i wyrwać wszystkich z przepięknej, piętnastominutowej hipnozy, obwieszczam wszem i wobec jednym z najgenialniejszych momentów tegorocznego Open'era.

Steve Reich & Ensemble Modern -  Cudowne, minimalistyczne zamknięcie sceny głównej. Orkiestra ze swoim guru odstawiła niezwykle umiejętne, absorbujące od samego początku przedstawienie, a ubarwiane wiolonczelą i skrzypcami dźwięki marimb, ksylofonów i klarnetów absolutnie mną zawładnęły. Początkowo kręciłem nosem na wieść, że wizualizacje będą podsumowaniem czterech festiwalowych dni, ale gdy już się wyświetliły zmieniłem zdanie i obserwowałem bezwiednie fluktuujące obrazki idealnie dopasowane do uzależniającego rytmu. Z racji, że Music For 18 Musicians znam akurat dość dobrze, o 1.15 (po jakiejś pół godzinie koncertu) podjąłem dramatyczną decyzję i pognałem czym prędzej do namiotu na...

Animal Collective - Totalna psychodelia. Koncertowe wydanie grupy wyraźnie ewoluowało od mojego ostatniego z nią kontaktu na Jarocinie 2009; wtedy wszystko wydawało się bardziej kontemplacyjne, choć i tak byłem cały mokry (właśnie zdałem sobie sprawę, że Merriweather Post Pavilion ma już 4 lata, ale ten czas zasuwa...). Tym razem Animale postawili na imprezowość brzmienia, co w zestawieniu z absurdalną (acz genialną ) scenografią złożyło się na pokręcone, taneczne zakończenie dnia. Z nowych kawałków w wersji live szczególnie podeszło mi Today's Supernatural (czekam na wersję z youtube), ale kanoniczne pozycje, takie jak My Girls, również zabrzmiały potężnie. Brawo!

1/2/3 kawałki (chronologicznie) :
Sambor
Magnificent Muttley
Hot Casandra (ładny, wręcz operowy wokal, ale strasznie monotonne kompozycje)
Fismoll
Crystal Fighters (byłem pod sceną 2 lata temu - teraz w zupełności wystarczyły mi dwa utwory)
Kings of Leon (Ich koncert z 2009 roku był dla mnie wielką traumą; znudzony wychodziłem na Sex on Fire. W tym roku rzuciłem więc tylko okiem, zaciekawiony, czy coś się u nich zmieniło - niestety, prawie nic)
Transmisja (reaktywacja po długiej przerwie nie zawsze ma sens, ale przynajmniej na zawsze zapamiętam piracką sentencję frontmana, wedle której, kiedyś walczyło się z piratami na morzach, a dziś trzeba walczyć z tymi nielegalnie sprzedającymi płyty, mistrz!)
Lao Che (na mainie Steve Reich, w namiocie Animal Collective, a pod worldem pokaźna grupa ludzi bawiących się na swojskim Lao Che - bez komentarza)
Harotnica + N.R.M.

Prywatne Top 5 dnia :
1.Steve Reich & Ensemble Modern + Jonny Greenwood
2.Animal Collective
3.Devendra Banhart
4.Mount Kimbie
5.Miguel / Stendek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz