wtorek, 9 lipca 2013

Heineken Open'er Festival 2013, relacja - Dzień 3 (05.07)

Najbardziej wyrównany z festiwalowych dni.


Rebeka - Electropopowy duet z Poznania udowodnił, że może stawać w koncertowe szranki z najlepszymi zagranicznymi odpowiednikami. Mocne single (Melancholia, Stars) idealnie kompilowały się z tanecznymi wycinkami z Hellady (a la Unconscious). Godni partnerzy dla Kamp! i Last Blush.

Kaliber 44 - Fenomenalny koncert... przez pierwsze 20 minut. Kawałki z Księgi tajemniczej w zestawieniu z abstrakcyjnymi, ale jakże swojskimi wizualizacjami totalnie mnie pochłonęły. Najlepiej wypadło chyba Nasze mózgi wypełnione są Marią, ale Usłysz mój głos i Brat nie ma już miłości dla mnie również uruchomiły nutkę nostalgii. Z drugiej płyty świetnie wyszły: Gruby czarny kot i Międzymiastowa, a po chwili... przyszedł Gutek, zaczęło się jakieś dziwne gimborege i wolałem się ewakuować zanim początkowy zachwyt przerodzi się w totalne zażenowanie. A, i Joka wciąż brzmi jak totalny szaleniec <komplement>.

Palma Violets - Brytyjscy pupile New Musical Express zaserwowali wzorzec gitarowej przeciętności. Brzmienie było boleśnie przewidywalne, kawałki nieskomplikowane, a nagłośnienie powodowało fizjologiczny bunt. Ze spontanicznym ,,Szkoda uszu" na ustach udaliśmy się więc na...

Ifi Ude - Cudowny, kolorowy występ, który absolutnie zahipnotyzował publiczność zgromadzoną w kameralnym alter space. Początkowo wstydziłem się skojarzeń z Bjork, ale mimo nieco odmiennej, bardziej ludycznej i tanecznej stylistyki, dziś z pełną świadomością mogę stwierdzić, że były one jak najbardziej trafne. Zresztą, zobaczcie sami.

Oszibarack - Promowali nową płytę, która opiera się głównie na wzajemnych korelacjach perkusji i basu, urozmaicanych co jakiś czas hałaśliwymi przeszkadzajkami pozorującymi melodię. Kompozycyjnie nie działo się kompletnie nic, do tego nagłośnienie nieproporcjonalnie eksponowało irytujące elementy, więc po 3 szansach na wplecenie do któregoś z utworów jakiejś linii melodycznej, czmychnąłem pospiesznie do tent stage.

These New Puritans - Było lepiej niż w 2011 roku, ale wciąż czegoś mi zabrakło. Brytyjczykom trzeba jednak oddać, że swoim konglomeratem post-punku i elektroniki ekspresowo zaszumili przestrzeń dźwiękową, a dynamiczne oświetlenie skutecznie budowało klimat. Ciekawie wyglądał też rozpuszczony z tyłu sceny dym, który powoli spowijał odprawiających swe misterium muzyków. Osobiście, wolę ich jednak wchłaniać przez słuchawki: Field of Reeds czy największe hity grupy, jak We Want War, brzmią wtedy dużo drapieżniej.

Queens of the Stone Age - Bardzo czekałem na ten koncert, bo w końcu kilka lat temu byłem ich wielkim fanem, a Songs for the Deaf po dziś dzień jawi mi się jako jedna z trzech najlepszych stoner rockowych płyt w historii. Josh Homme z ekipą absolutnie wywiązali się z zadania i swoimi wykonaniami No One Knows (od 6:50), First It Giveth (od 25:12) czy Burn The Witch (od 15:53) przenieśli mnie w przeszłość. Muzycznemu oczyszczeniu towarzyszyły fantastyczne wizualizacje: pękające szkło, rozpalona od piekącego słońca ziemia, rozedrgane neony, mknące samochody i krwiste postacie. Najlepsze stricte rockowe widowisko na jakim byłem od dawna i, co oczywiste, najlepszy koncert dnia!

The National - Matt Berninger w wybornej formie wokalnej, a północ to zdecydowanie lepsza pora na występ Nationali niż 20.00 dwa lata temu. Facet wyciągnął z tych pozornie nieskomplikowanych piosenek tyle emocji i piękna, że ręce same składały się do oklasków. Do tego jest niesamowicie wiarygodny w swojej stonowanej, depresyjnej wręcz ekspresji scenicznej, którą niespodziewanie potrafi przerodzić w niesamowity wrzask (dowód od 44:17 w Squalor Victoria). Przeplatanka tej dynamiki z delikatnością Afraid of Everyone (od 31:38), Mistaken for Strangers (od 19:49), czy Conversation 16 (od 36:00) czyni z Nationali wulkan bulgocący wrażliwością, na który, o ile znów pojawi się gdzieś w mojej okolicy, z ogromną chęcią wespnę się ponownie.

Disclosure - Mimo zachwytów ogarniętych muzycznie znajomych, od początku nie trafiał do mnie w pełni ich fenomen. Z jednej strony wręcz uwielbiam z 3 utwory, z drugiej - nie trawię reszty, więc nie będę też specjalnie marudził, żeby nie czynić nikomu przykrości - w końcu roztańczyli namiot. Przywołam tylko fakt, że bracia Lawrence sami opowiadali w wywiadach, że w rok opanowali FL Studio, przyznając jednocześnie, że nie mają większego pojęcia o muzyce. Na koncercie było to mocno słyszalne, a że królowaniu dość prymitywnego 4/4 nie było widać końca, uciekłem po jakimś czasie na Rykardę Parasol, co okazało się świetną decyzją.

Rykarda Parasol - Kameralne arcydzieło! Amerykana dysponuje prześlicznym, barowym głosem i od razu, mimo akustycznych klimatów z półki folk/country, poczułem się jak uczestnicy magicznego koncertu Julee Cruise w Miasteczku Twin Peaks. Mała publiczność tylko kulminowała indywidualny kontakt z artystką, która historiami rzucanymi w naszą stronę (choćby o tym, że nie spała od trzech dni) przenosiła tę relację na wręcz koleżeński wymiar.


1/2/3 kawałki (chronologicznie):
Bobby the Unicorn
Skubas
Skunk Anansie (w podobnie dobrej formie jak 3 lata temu)
Nas (widziałem go już w 2010 roku)
Hey (grali głównie nowy materiał, więc zbyt wiele nie straciłem; poza tym Katarzynę Nosowską widziałem już 3 razy)

Prywatne Top 5 dnia :
1.Queens of The Stone Age
2.The National / Rykarda Parasol (ex aequo)
4.Ifi Ude / Kaliber 44 (ex aequo)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz