środa, 31 października 2012

Off Festival 2011 - Dzień 1, relacja

Czar interdyscyplinarnych eksperymentów.

W dniach 5-7 sierpnia kolejny raz miałem przyjemność odwiedzić Dolinę Trzech Stawów, po raz drugi goszczącą organizowany przez Artura Rojka Off Festival.

Z pozamuzycznych refleksji :
ceny – niezłe
pogoda – ,,Czasem słońce, czasem deszcz”
miejscówka – doskonała
nagłośnienie – takie sobie
obecność reala (ten chłód...) pod nosem – bezcenna

Żeby nie zanudzać, czas na chronologiczne wspomnienia z koncertów. Jak zwykle odwiedziłem ich tak dużo, na ile tylko starczyło mi sił.

Tak, żałuję przegapienia w dniu zero Current 93.


5 SIERPNIA – PIĄTEK

Płaciu Cowbell Television – Energiczne otwarcie sceny eksperymentalnej (wyraźnie powiększonej w porównaniu z zeszłorocznymi gabarytami). Marcin Płatek w solowym projekcie dwoił się i troił, by rozruszać offową publiczność.

Blindead – Przyznanie im slotu o 15.00, w piekącym słońcu, to, jak dla mnie, jedna z największych pomyłek festiwalu. Spalony procesor przelał czarę goryczy. Sam koncert zaś rewelacyjny - mocarny wokal wypluwał skrajne emocje z ,,Affliction XXIX II MXMVI” jeszcze dosadniej niż w wersji studyjnej.

Tryp – Niezbyt trafia do mnie ich dziwna stylistyka, niemniej były ciekawe momenty. W połowie występu udałem się jednak na scenę leśną, gdzie grało…

L.Stadt – Trafiłem na nich już po raz trzeci i zdałem sobie sprawę, że każdy kolejny koncert tej kapeli wydaje mi się coraz słabszy (najbardziej podobali mi się na Open’erze 2008). Co za dużo, to niezdrowo. Wypada jednak pochwalić konsekwentnie uskutecznianą w twórczości grupy brytyjskość brzmienia.

The Car Is On Fire – Po raz drugi i znów kompletnie mi nie podeszli, a przecież studyjnie są jedną z najbardziej melodyjnych i kompetentnych muzycznie indie drużyn w Polsce. Dziwne.

Lech Janerka – Kogoś odpowiedzialnego za Klaus Mitffoch czy Historię podwodną nie wypada przegapić. Oczywiście, energia już nie ta, ale post-punkowy klimat wciąż można było odczuć, zwłaszcza że głęboki, uzależniający głos frontmanowi pozostał. 

Karbido – Po ¾ Janerki zajrzałem na scenę eksperymentalną, gdzie po raz drugi w ciągu 2 miesięcy, miałem okazję zobaczyć Karbido z projektem ,,Stolik”. Szkoda tylko, że tym razem muzyków usadowiono na scenie, a nie wśród publiczności (jak na Open’erze), gdzie widoki były zdecydowanie lepsze.

Glasser – Miałem szczęście i tuż po wejściu trafiłem na ,,Apply”. Zostałem jeszcze przez kilka kawałków (na dłużej nie pozwolił spragniony jadła żołądek), a w tym czasie Amerykanka w pełni potwierdziła swój potencjał w kreowaniu subtelnych audialnych opowieści. Zastrzeżenia tylko do dźwiękowców. Niektóre rewiry namiotu były kompletnie nienagłośnione.

Dezerter – Ok. 20 minut. Mimo trzydziestolecia działalności na karku, legenda polskiego punk rocka wciąż oferuje zaskakująco drapieżne brzmienie. Niektóre teksty, co prawda, trochę trącą już myszką, ale doświadczeniem scenicznym w pełni się obronili.

Warpaint – Czmychnąłem po wyczekiwanym ,,Undertow”. Tak, wiem, nie ma się czym chwalić, ale moim alibi równoległy AIDS Wolf. Żeński kwartet z Kanady dał zaś bardzo klimatyczny występ, udowadniając, że w czasach przesytu i kombinowania z brzmieniem wciąż można zaistnieć, opierając się na tradycyjnej triadzie wokalu, gitar i perkusji. A tak przy okazji, kolejny po Blindead zespół skrzywdzony godziną występu.

AIDS Wolf – Jeden z najdebilniejszych koncertów, jakich kiedykolwiek uświadczyłem. Infradźwięki wymieszane z niewiadomego pochodzenia hałasami, a przede wszystkim zdrowo kopnięta wokalistka połykająca mikrofon i wydziwiająca na scenie inne, pokrewne temu wyczynowi cuda. Perkusista też jakby zdziczały. Traktując ten występ pod kątem ,,ciekawostki” – miazga! Namiastka (ich trzeba usłyszeć live).

Junior Boys – Jedna z większych nazw w line-upie nie zawiodła, prezentując szalenie radosny retro-show. Keyboardowe brzmienia przeplatane czyściutkim wokalem (w odrobinę Juvelenowskim stylu) dawały dużo frajdy, a najbardziej spodobała mi się chyba koncertowa wersja ,,Bits & Pieces”. Niemniej, należy się nagana za brak ,,Teach Me How To Fight”.

MeshuggahMoc prosto z piekła! Techniczny metal w najlepszym wydaniu. Szwedzi roznieśli scenę leśną, a ryk wokalisty spłoszył pewnie każdego przedstawiciela występującej w promieniu kilometra fauny. Co ważne – ryk w pełni skalibrowany z matematyczno-łomotliwymi poczynaniami kolegów z zespołu.

Gangpol und Mit – Wpadłem po ¾ Meszugi i trochę się zawiodłem. Wizualizacje, i owszem – zabawne, ale muzycznie było dość monotonnie. Mam tylko nadzieję, że po prostu trafiłem na niefortunny kwadrans, bo sądząc po filmikach: choćby tym i tym (dla dorosłych), działo się.

Matthew Dear – 30 minut. Długo nie mogłem się wdrożyć, ale w końcu Dear kupił mnie rewelacyjnym wykonaniem ,,You Put a Smell On Me” (zwłaszcza fragment od 2:03).

Tesco Value – Przyjemny koncert. Czesław Mozil ględzi o głupstewkach, bo taka jego natura, ale specyficznego wokalu odmówić mu nie sposób. A gdy ten wokal nałożyć na całkiem klimatyczne utwory jego pierwotnej formacji, przyozdobione jeszcze porządną grą świateł, to i efekt jest bardzo przyzwoity. Nawet jego gadki, po zorientowaniu się, że on po prostu taki jest, stają się zabawne, nawet gdy są tylko czasem.

The Jon Spencer Blues Explosion – Trio Jona Spencera dzięki niekonwencjonalnemu użyciu gitar zdewastowało scenę leśną, kopiując tym samym wyczyn Meshuggi, choć oczywiście w innej, lżejszej kategorii wagowej.

Omar Souleyman – Gwiazda syryjskiego światka muzycznego. Koncert–horror klasy C. Tak groteskowy, że świetny. Fenomen – prawie każdy, kogo o niego spytasz, był zachwycony. Nie zmienia to jednak faktu, że dwa utwory zupełnie mi wystarczyły, by nasycić się tą egzotyką. Za tak ciepłe przyjęcie Omara - brawa, na pewno miał uciechę.

Teraz podziękowania dla organizatorów za 2 usypianki, które zabiły mnie na tyle, że na Factory Floor, Actress i Oneothrix Point Never już się nie pojawiłem.

Mogwai – Bez przesady z tą ich łajzowatością w wersji live. Jak na godzinę, o której grali, było całkiem klimatycznie. Fakt, że wszystko brzmiało dość jednorodnie, ale raz na czas można było wyłowić próby agresywniejszych akcentów. Senne wizualizacje w końcu jednak wygrały i poddałem się, próbując zgrać je z melodiami, a wszystko stawało się coraz mniej wyraźne…

Low – Nokaut ostateczny. Alan Sparhawk i Mimi Parker załatwili mnie, mimo że ich uwielbiam. Harmonia ich wokali (2:42) była kojąca do tego stopnia, że gdzieś od połowy, występ był moim preludium do namiotowej drzemki, którą wnet przywołali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz