7 SIERPNIA – NIEDZIELA
Rockowa maestria.
Moja Adrenalina
– Na rozgrzewkę, choć przy upale jaki panował, brzmi to dziwnie. Growling wylewającego przez mikrofon wodospad
pesymistycznych treści Adama Adamczyka prezentował się całkiem ciekawie. Szkoda tylko, że bardzo mało osób
pofatygowało się na teren festiwalu już o 14.00.
Miss Polski – Z cienia pod drzewami, jednym uchem, jednym okiem. W miarę przyzwoicie.
Ringo Deathstarr – Kilka kawałków, ale 15.35 na choć trochę shoegaze’owe brzmienia to zdecydowanie zbyt wczesna godzina. Szkoda, bo mają przecież tak fajne numery.
DVA – Szalenie pozytywne
zaskoczenie. Czeskie małżeństwo, nic sobie nie robiąc z ogromnego upału, rozniosło w drobny mak scenę
eksperymentalną. Multiinstrumentalne zabawy i dzikie tańce, w
zestawieniu z chwytliwymi melodiami złożyły się na mieszankę wybuchową.
Highlightem - ,,Tatanc”.
Kapela ze wsi Warszawa
– Najlepszy sposób na zarażanie ludzi pozytywnym podejściem do regionalizmów. Nie jestem jakimś wielkim fanem, więc raczyłem się równoległym do
występu show lotniczym, wychwytując jednocześnie momenty warte uwagi, których finalnie trochę się nazbierało.
Paristetris – Trzeci raz, i znów - występ tak dziwny, że świetny. Wokal Candelarii Saenz Valiente na żywo jest nie do podrobienia, a zgrany z rytmicznymi
zabawami reszty zespołu i robiącymi sieczkę z mózgu
wizualizacjami, niemal zawsze składa się na koncertowe dzieło kompletne. Potężna ulewa, która rozpętała się na zewnątrz namiotu, dodała tej schizofrenicznej estetyce dodatkowego uroku.
Frankie & the Heartstrings
– Ulewa na Paristetris była tylko uwerturą do prawdziwego oberwania
chmury tuż przed koncertem Brytyjczyków. W wyniku ogromnego opadu, przez
namiot trójki, jakby nigdy nic, zaczęła płynąć sobie rzeka. Sam koncert
zaś, dzięki nieco survivalowym warunkom okazał się niezwykle przyjemny, jednak po 4 kawałkach popędziliśmy zbadać stan
naszego – nieco mniejszego jednak od festiwalowych – namiotu, któremu z tego
miejsca gratuluję wytrzymałości.
Liturgy – Wokal
przypominający szum wiatru + wszechogarniający łomot? Na krótszą metę
dobre i ciekawe. Na dłuższą, trochę się męczyłem i z ciekawością
pognałem zobaczyć, co ma do zaoferowania zespół Jose Gonzaleza.
Junip – Zabawny kontrast w zestawieniu z Liturgy. Wokalnie bez zarzutu, choć nagłośnienie nie było za
dobre. Po paru kawałkach kontemplowałem już występ z perspektywy
strefy gastronomicznej.
Anna Calvi –
Kilka utworów. Tym razem winą obarczę spóźnionych Liars. Z oddali nie poczułem potrzebnej do obcowania z muzyką Calvi chemii, ale podejrzewam/mam nadzieję, że pod sceną wrażenia wszyscy mieli zupełnie inne.
Liars – Znów (w
kontekście Blonde Redhead) przekombinowany koncert. Sytuację uratowało ,,Scissor” i momenty, w których Angus Andrew bez kompleksów demonstrował moc
swojego głosu.
Deerhoof –
Godne podziwu zgranie zespołu, ład nadany całkowicie niesymetrycznym kompozycjom i pokręcony, ba, fantastyczny wokal, idealnie zbilansowany z tą pozornie tylko
nieproporcjonalną dawką dźwięków. Techniczna doskonałość, chapeau
bas.
Twin Shadow –
Spóźniony dEUS i oberwanie chmury zagnały mnie do namiotu, gdzie sympatyczną
imprezę zdążył już rozkręcić George Lewis Jr. - mistrz chwytliwych, revivalowych melodii. Szkoda tylko, że nie
trafiłem na moje ulubione kawałki. Koncertowo Dominikańczyk lokuje się w ścisłej czołówce grupy pościgowej, podążającej za Princem, Dam-Funkiem i Toro y Moi.
dEUS – Mimo solidnej ulewy Belgowie
pokazali jak powinien wyglądać rockowy koncert, serwując, oprócz wyrazistego wokalu, drapieżne gitary i wyborne solówki. ,,Architect” zabrzmiał bardzo dobrze,
natomiast ,,Instant Street” (co tam się dzieje od 3:18) wypadło wprost genialnie i kto wie, czy nie powinienem tej bomby energetycznej ogłosić najlepiej
wykonanym kawałkiem na tegorocznym Offie, rewelacja!
Ariel Pink’s Haunted Graffiti
– Wodospady z nieba nie dawały za wygraną, ale Ariela odpuścić nie
mogłem. Energiczny występ z highlightami w postaci ,,Round and Round”,
,,Bright Lit Blue Skies” czy ,,Fright Night (Nevermore)” zaspokoił
zapewne oczekiwania większości fanów. Szkoda tylko, że zamiast plaży,
będącej naturalnym skojarzeniem do ich muzyki, trzeba było człapać w
kałużach.
Public Image Ltd.
– John Lyndon w rewelacyjnej formie wokalnej. Mam wrażenie, że brzmiał
lepiej niż podczas koncertu Sex Pistols w Gdyni w 2008 r. Zagrane na
wejście ,,(This Is Not A) Love Song” zmiażdżyło. Doświadczyłem też rewelacyjnego, ,,Albatrossa”, po którym, trzymając się ptasiej estetyki, zwinąłem skrzydła i
zacząłem oddalać się od terenu najbardziej wszechstronnego i
eklektycznego polskiego festiwalu, jaki przyszło mi odwiedzić w 2011 roku.
Oczywiście, szkoda Sebadoha, Emeralds, Hype Williams, AbradAba i Awesome Tapes from Africa, ale przeziębienie na do widzenia było bardzo głupim pomysłem.
Podsumowując trzydniową przygodę, oprócz wspomnianych w relacji koncertów wpadłem też na :
1,2 kawałki – Asia i Koty, Asi Mina, Baaba Kulka, Bielizna, How to Dress Well, Kamp!, Konono No. 1, Kyst, Male Bonding, Mikrokolektyw, Oneida, Tres.B, Wojtek Mazolewski Quintet
Rzuciłem też okiem do kawiarni literackiej, gdzie załapałem się na spotkania z Krzysztofem Skibą,
Pawłem Konnakiem, Jarosławem Janiszewskim oraz Kazimierzem Kutzem, ale usytuowanie tejże dość
skutecznie zabiło klimat, który powinien tam panować.
Bardzo równa edycja, z dużą ilością wartych zapamiętania występów. Przekaz podprogowy związany z tą jakością może więc być tylko jeden: ,,Zapraszamy za rok!”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz