środa, 31 października 2012

Off Festival 2011 - Dzień 3, relacja

7 SIERPNIA – NIEDZIELA
Rockowa maestria.


Moja Adrenalina – Na rozgrzewkę, choć przy upale jaki panował, brzmi to dziwnie. Growling wylewającego przez mikrofon wodospad pesymistycznych treści Adama Adamczyka prezentował się całkiem ciekawie. Szkoda tylko, że bardzo mało osób pofatygowało się na teren festiwalu już o 14.00.

Miss Polski – Z cienia pod drzewami, jednym uchem, jednym okiem. W miarę przyzwoicie.

Ringo Deathstarr – Kilka kawałków, ale 15.35 na choć trochę shoegaze’owe brzmienia to zdecydowanie zbyt wczesna godzina. Szkoda, bo mają przecież tak fajne numery.

DVASzalenie pozytywne zaskoczenie. Czeskie małżeństwo, nic sobie nie robiąc z ogromnego upału, rozniosło w drobny mak scenę eksperymentalną. Multiinstrumentalne zabawy i dzikie tańce, w zestawieniu z chwytliwymi melodiami złożyły się na mieszankę wybuchową. Highlightem - ,,Tatanc”.

Kapela ze wsi Warszawa – Najlepszy sposób na zarażanie ludzi pozytywnym podejściem do regionalizmów. Nie jestem jakimś wielkim fanem, więc raczyłem się równoległym do występu show lotniczym, wychwytując jednocześnie momenty warte uwagi, których finalnie trochę się nazbierało.

Paristetris – Trzeci raz, i znów - występ tak dziwny, że świetny. Wokal Candelarii Saenz Valiente na żywo jest nie do podrobienia, a zgrany z rytmicznymi zabawami reszty zespołu i robiącymi sieczkę z mózgu wizualizacjami, niemal zawsze składa się na koncertowe dzieło kompletne. Potężna ulewa, która rozpętała się na zewnątrz namiotu, dodała tej schizofrenicznej estetyce dodatkowego uroku.

Frankie & the Heartstrings – Ulewa na Paristetris była tylko uwerturą do prawdziwego oberwania chmury tuż przed koncertem Brytyjczyków. W wyniku ogromnego opadu, przez namiot trójki, jakby nigdy nic, zaczęła płynąć sobie rzeka. Sam koncert zaś, dzięki nieco survivalowym warunkom okazał się niezwykle przyjemny, jednak po 4 kawałkach popędziliśmy zbadać stan naszego – nieco mniejszego jednak od festiwalowych – namiotu, któremu z tego miejsca gratuluję wytrzymałości.

Liturgy – Wokal przypominający szum wiatru + wszechogarniający łomot? Na krótszą metę dobre i ciekawe. Na dłuższą, trochę się męczyłem i z ciekawością pognałem zobaczyć, co ma do zaoferowania zespół Jose Gonzaleza.

Junip – Zabawny kontrast w zestawieniu z Liturgy. Wokalnie bez zarzutu, choć nagłośnienie nie było za dobre. Po paru kawałkach kontemplowałem już występ z perspektywy strefy gastronomicznej.

Anna Calvi – Kilka utworów. Tym razem winą obarczę spóźnionych Liars. Z oddali nie poczułem potrzebnej do obcowania z muzyką Calvi chemii, ale podejrzewam/mam nadzieję, że pod sceną wrażenia wszyscy mieli zupełnie inne.

Liars – Znów (w kontekście Blonde Redhead) przekombinowany koncert. Sytuację uratowało ,,Scissor” i momenty, w których Angus Andrew bez kompleksów demonstrował moc swojego głosu.

Deerhoof – Godne podziwu zgranie zespołu, ład nadany całkowicie niesymetrycznym kompozycjom i pokręcony, ba, fantastyczny wokal, idealnie zbilansowany z tą pozornie tylko nieproporcjonalną dawką dźwięków. Techniczna doskonałość, chapeau bas.

Twin Shadow – Spóźniony dEUS i oberwanie chmury zagnały mnie do namiotu, gdzie sympatyczną imprezę zdążył już rozkręcić George Lewis Jr. - mistrz chwytliwych, revivalowych melodii. Szkoda tylko, że nie trafiłem na moje ulubione kawałki. Koncertowo Dominikańczyk lokuje się w ścisłej czołówce grupy pościgowej, podążającej za Princem, Dam-Funkiem i Toro y Moi.

dEUS – Mimo solidnej ulewy Belgowie pokazali jak powinien wyglądać rockowy koncert, serwując, oprócz wyrazistego wokalu, drapieżne gitary i wyborne solówki. ,,Architect” zabrzmiał bardzo dobrze, natomiast ,,Instant Street” (co tam się dzieje od 3:18) wypadło wprost genialnie i kto wie, czy nie powinienem tej bomby energetycznej ogłosić najlepiej wykonanym kawałkiem na tegorocznym Offie, rewelacja!

Ariel Pink’s Haunted Graffiti – Wodospady z nieba nie dawały za wygraną, ale Ariela odpuścić nie mogłem. Energiczny występ z highlightami w postaci ,,Round and Round”, ,,Bright Lit Blue Skies” czy ,,Fright Night (Nevermore)” zaspokoił zapewne oczekiwania większości fanów. Szkoda tylko, że zamiast plaży, będącej naturalnym skojarzeniem do ich muzyki, trzeba było człapać w kałużach.

Public Image Ltd.John Lyndon w rewelacyjnej formie wokalnej. Mam wrażenie, że brzmiał lepiej niż podczas koncertu Sex Pistols w Gdyni w 2008 r. Zagrane na wejście ,,(This Is Not A) Love Song” zmiażdżyło. Doświadczyłem też rewelacyjnego, ,,Albatrossa”, po którym, trzymając się ptasiej estetyki, zwinąłem skrzydła i zacząłem oddalać się od terenu najbardziej wszechstronnego i eklektycznego polskiego festiwalu, jaki przyszło mi odwiedzić w 2011 roku.

Oczywiście, szkoda Sebadoha, Emeralds, Hype Williams, AbradAba i Awesome Tapes from Africa, ale przeziębienie na do widzenia było bardzo głupim pomysłem.

Podsumowując trzydniową przygodę, oprócz wspomnianych w relacji koncertów wpadłem też na :
1,2 kawałki – Asia i Koty, Asi Mina, Baaba Kulka, Bielizna, How to Dress Well, Kamp!, Konono No. 1, Kyst, Male Bonding, Mikrokolektyw, Oneida, Tres.B, Wojtek Mazolewski Quintet

Rzuciłem też okiem do kawiarni literackiej, gdzie załapałem się na spotkania z Krzysztofem Skibą, Pawłem Konnakiem, Jarosławem Janiszewskim oraz Kazimierzem Kutzem, ale usytuowanie tejże dość skutecznie zabiło klimat, który powinien tam panować.

Bardzo równa edycja, z dużą ilością wartych zapamiętania występów. Przekaz podprogowy związany z tą jakością może więc być tylko jeden: ,,Zapraszamy za rok!”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz