
ceny - dwa światy: jedzenie – drożyzna, napoje – grosze
zmiany godzin koncertów na littlebig stage (przy praktycznie jakimkolwiek braku informacji – facebook i malutkie karteczki w niewidocznych miejscach? bez żartów) - karygodne
lokacja - klimatyczna, choć położenie sceny red bulla cokolwiek kontrowersyjne.
W myśl mojej nadrzędnej zasady koncertowej, brzmiącej : ,,Nie słaniasz się na nogach, opuszczając festiwal ostatniego dnia – źle go wykorzystałeś”, starałem się zobaczyć jak najwięcej, dzięki czemu (poza Emiką i Superpitcherem) nie przegapiłem niczego istotnego. A było to tak…
25.08.11 Czwartek (koncert otwarcia)
Lamb – Mocny początek. Czyściutki wokal Lou Rhodes stanowił idealny kontrast dla miotającego się po scenie Andy'ego Barlowa. Najbardziej urzekły: Gabriel, Little Things i Gorecki. Specyficzny, postindustrialny klimat Galerii Szyb Wilson tylko potęgował urok występu, a jedyne, co przeszkadzało, to zaduch i ukrop, ale kto by się tym przejmował. Tym bardziej, że byłem szczerze zdziwiony, jak agresywnie potrafią zabrzmieć.
26.08.11 Piątek
Wojtek Mazolewski Quintet & niewinni czarodzieje – Z perspektywy ławek w strefie gastronomicznej. Dwa, trzy charakterystyczne momenty, kompozycja uciekająca non stop od motywu przewodniego i po jakimś czasie do niego wracająca. Sympatyczna, około-jazzowa rozgrzewka w mocno piekącym słońcu.
Walls – Gdy przyszedłem na Emikę (zgodnie z harmonogramem) przywitali mnie... Walls. Nie chcę się nawet zastanawiać, ile osób klęło siarczyście, gdy o 23.00 brytyjskiej grupy nie zastało. Strata tym dotkliwsza, że hipnotyczny występ był majstersztykiem w kategorii kolaboracji dźwięków z wizualizacjami.
Bonaparte – Przybiegłem idealnie na sam początek ich Circus Show. Kto był, ten wie – totalna dzicz! Muzyka, wokal, performance, nagłośnienie - wszystko na najwyższym poziomie. Moje 2 ulubione momenty to niewątpliwie: Fly A Plane Into Me przechodzące w Wir Sind Keine Menschen i Too Much. Wzorowa dawka absurdu.
Modeselektor – Jedna wielka wiksa. Sponiewierali prostotą i łomotem przeplatanymi, rzadko bo rzadko, czymś ambitniejszym. I o to chodziło!
Amon Tobin – Mój (fana audiowizualiów wszelakich) główny punkt programu. ISAM, od momentu przesłuchania, poza ,,Goto 10" muzycznie mi nie leżał, za to bardzo liczyłem na futurystyczną ucztę zsynchronizowanego obrazu i dźwięku. I nie zawiodłem się! Tobin stworzył przepiękne, kosmiczne przedstawienie usytuowane w uniwersum trójwymiarowych tricków.
Teebs – Rewelacyjny technik. Dodatkowym plusem widoczne niezepsucie przez showbiznesowe realia. Szkoda tylko, że przez długi czas miał spaprane nagłośnienie (jedyna taka wpadka na festiwalu), ale i tak wybronił się po mistrzowsku.
pół koncertu :
Daisuke Tanabe – Szalony Japończyk miał pecha, że występował tak krótko po Tobinie, bo nie do końca docierało jeszcze do mnie (podobnie, jak do sporej ilości zgromadzonych), co się dzieje. A szkoda, bo uwijał się jak w ukropie, owijając melodie rozmaitymi stukami i trzaskami.
Machine Drum – Trochę nierówno, ale niektóre momenty były znakomite. Oprócz tego, na pochwałę zasługują jego psychodeliczne wizualizacje.
do tego :
1 kawałek : Teielte, Chino, DELS, Eltron John
2 kawałki : When Saints Go Machine (wydawało się, że słabiutko, ale może zyskują przy bliższym poznaniu;)
kilka utworów – Seefel (hipnotyczny występ), Eleven Tigers (podobnie, ale z Tobina wyjść nie mogłem),
Jeremiah Jae (mimo sympatii do muzyka - nie moja bajka, a powtarzane kilkanaście (dziesiąt?) razy ,,Fast Cars”, przysporzyło mi walki z atakującym śmiechem).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz