środa, 21 listopada 2012

Heineken Open'er Festival 2012 - dzień 2, relacja

Czasem słońce, czasem mgła.

Dzień 2 - 05.07.2012

Iza Lach - Klimatyczny, kameralny występ. Wokalistka udowodniła, że jest jedną z największych nadziei polskiego popu. Specyficzna, dziewczęca jeszcze charyzma w zestawieniu z wyraźną samoświadomością muzyczną w pełni sprawdziły się w wersji live. Jedyne, co trochę drażniło, to monotematyczność tekstów (o miłości, a jakże).

Kapela ze Wsi Warszawa - Etniczna uczta w mglistej aurze. Mimo że nie przepadam za stricte ludową estetyką w muzyce, to energia sceniczna, zabawa konwencjami i czyste zawodowstwo wykonawcze artystów dały mi sporo frajdy. Choćby tutaj.

Dry The River - Pozytywna niespodzianka. Spodziewałem się przeciętnej, lekko efekciarskiej mieszanki rocka i folku, a tymczasem grupa intrygowała zaangażowaniem i świetną współpracą wokalistów. Przykładem New Ceremony. Widać progres w porównaniu do ich występu na Off Festivalu 2011.

Penderecki // Greenwood - Eksperyment z muzyką poważną na dużej scenie wypadł doskonale. Threnody for the Victims of Hiroshima czy Polymorphia we mgle, która otoczyła teren festiwalu, zabrzmiały magicznie. Nestor sonoryzmu i wykształceni instrumentaliści umiejscowieni w uniwersum rocka, elektroniki i hip hopu dobitnie udowodnili, że postmodernizm jest coraz bardziej ,,bezczelny".

Jamie Woon - Na ok. 20 minut. Lekkie rozczarowanie. Z podobnej estetyki dużo bardziej podobał mi się James Blake sprzed roku. Co do hitów - załapałem sie na Night Air. Chyba jednak wolę Woona studyjnie.

Bon Iver - Artyzm w czystej postaci! Komplementarne widowisko z dopracowanymi do perfekcji aranżacjami piosenek (bardzo bogate instrumentarium!), pomysłową scenografią i, tym samym, niepowtarzalną atmosferą. Cudowne wykonania Flume, Skinny Love czy Holocene. Jedynym mankamentem było niszczące klimatyczną ciszę dudnienie basów Major Lazer spod sceny world. Te koncerty zdecydowanie nie powinny odbywać się równolegle.

Justice - Zważywszy na apetyty, jednak rozczarowanie. Momentami brzmiało potężnie, ale w ogromny koncertowy potencjał tych kawałków zbyt często wkradała się monotonia. Wciśnięcie play na zaprogramowanym automacie to jednak trochę za mało. Może wizualizacje załatwiłyby sprawę, byłoby przynajmniej na czym zawiesić oko. Do koncertowego poziomu Daft Punk z czasów "Alive" (nr 1 na mojej liście must see) i The Chemical Brothers (zweryfikowane empirycznie), niestety, trochę im jeszcze brakuje. Niemniej, pod kątem energii i zabawy świetne zamknięcie dużej sceny. Najbardziej zapadło mi w pamięć Genesis, D.A.N.C.E. i We Are Your Friends.


2 / 3 kawałki : Kari Amirian, Little White Lies, Major Lazer, Pipes & Pints, The Stubs

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz